Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jem się poznali po czemś szczególnem, jak gdyby ich własnem. Niepodobna było tego umotywować, jak wielu spraw, które się stają między ludźmi. Z chwilą, gdy ją zobaczył, porwał się, jak z letargu. Wydarł się z grząskich lat swoich przygód, tułactwa i nędzy i wyskoczył z przeszłości na brzeg nowego życia. Ona była pierwszem, co ujrzał żywemi oczami. Wsparta o parapet, przesyłała pozdrowienia znajomym, którzy ją odprowadzali. Rude włosy miotały się na wietrze i co chwila osłaniały jej twarz. Krążył wokoło niej, wzbijał się nad nią, zakrywał ją i odsłaniał muślinowy woal. Wiatr szarpał jej lekką suknię. Jej spojrzenia, jej usta, ruchy pełne były niepokoju. Odrazu poznał w niej dawne marzenie, zjawę ze snu, powtórzenie i dalszy ciąg czegoś zapomnianego, co miało gdzieś swój początek i długie, nadzwyczajne jakieś dzieje. Ruda panna przypadkiem spojrzała nań i odezwała się z jakiemś pytaniem — o kierunek wiatru, czy o barometr. Marek rozpromieniał i struchlał, ale nic nie odpowiedział, gdyż nie rozumiał po angielsku. Panna uśmiechnęła się i spróbowała po hiszpańsku. Po holendersku. Po niemiecku. Wreszcie utrafiła. Zaczęła się rozmowa po francusku. O byle czem. Ale wnet zapytała z hamowaną ciekawością i z ukrytem zawstydzeniem.
— Dawno pan był w Ottawie?
— Nigdy tam nie byłem.
— Przepraszam, chciałam powiedzieć — w Manili?
— Ach, nie...
— Co ja znowu! To było napewno w Buffalo,