Pomniki piśmiennictwa, z których orjentujemy się o dawnych stosunkach na Wschodzie Starożytnym, opowiadają nam wprost fantastyczne rzeczy o niedoli ludzi, cierpiących na choroby zaraźliwe. Trąd, parchy, dżuma, malarja grasowały przeraźliwie a były w dodatku wedle wyobrażeń ówczesnych karą niebios za grzechy. Każda choroba miała swego ducha, który w człowieka wstępował. Wybuch epidemji był dowodem, że nastąpił wybuch bezbożności. Chorych a więc grzesznych wypędzano tłumnie z miast, z okręgów, z krajów. Albo szli na pustynię, albo spędzano ich do łomów kamiennych, jak donosi Manetho, między Nilem a Morzem Czerwonem, gdzie żyli i pracowali w największej niedoli. Niekiedy, jak donosi Lysimachos z Aleksandrji, topiono ich gromadnie w Morzu Czerwonem. Wedle jednych źródeł wypędzono w ten sposób raz 80,000 ludzi z Egiptu; wedle drugich źródeł aż 250,000 a wedle innych 380,000. Gdyby te cyfry były nawet znacznie przesadzone, gdyby im odjąć jedno lub dwa zera, to i tak jeszcze będą one kolosalne a położenie chorych, wytrąconych ze społeczności ludzkiej, prerażające. Ziemia żadnej nie dawała im pomocy, nauka lekarzy ówczesnych była wobec swego niskiego stanu a ich ubóstwa i liczebności śmiesznie bezsilna. Liczyć mogli tylko na cud. Ten cud, wyczekiwany gorączkowo, był jedyną ich nadzieją. Cóż tedy dziwnego, że pilnie słuchali wszystkich wieści o cudownych lekarzach i cudownych uzdrowieniach. Nie mogło być mowy o tem, co się dziś nazywa kuracją, zabiegami leczniczemi, pielęgnowaniem.
Strona:Andrzej Niemojewski - Bóg Jezus w świetle badań cudzych i własnych.djvu/80
Wygląd