Strona:Andrzej Kijowski - Dziecko przez ptaka przyniesione.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Patrzę — wojsko idzie — cztery kompanie, w hełmach wszyscy. Lubię jak wojsko maszeruje, na defiladach zawsze bywam, dreszcz jakiś czuję, kiedy walą o bruk podkute grubo buty. A gdy zagrają — niech to nagła... zda mi się wtedy, że ulatam troszkę do góry...
— Niech pan się streszcza — sędzia wtrącił — i niech nam powie, kiedy sam ujrzał demonstrantów.
— Stanęło wojsko w dwuszeregu i „w kozły broń” — komendę dano, a nawet palić pozwolono. I ja paliłem z żołnierzami, częstując nawet chłopców, którym na tytoniu nigdy nie zbywa. To jeszcze dodam, że nie mogłem zrozumieć, co się w mieście dzieje. Ja z Gdowa jestem. Coś mi w pociągu powiadali o jakimś strajku generalnym... Ja tam się nie znam na tych sprawach. Do województwa tylko chciałem...
— No, dobrze, dobrze — przerwał sędzia — co z demonstracją?
— Nagle przyszli — z przestrachem w głosie odparł świadek — nagle wybiegli z wszystkich ulic, przez Planty biegli depcząc trawę i łamiąc krzewy — a krzyczeli! I krwią zalane mieli twarze niektórzy — a w rękach łomy i wyrwane deski z parkanów, kamienie, pręty żelazne...
— Dużo ich było? — spytał sędzia.
— Panie! Chmara! — wykrzyknął świadek. — Ja wtedy... Coś się wtedy stało ze mną... sam nie wiem, jak to było... Mówiłem przedtem, że się wznoszę troszkę do góry, gdy posłyszę podkutych butów stuk miarowy — wrażliwy jestem — ale wtedy to samo stało się na widok tej chmury...
— Jakiej chmury? — skrzywił się sędzia.
— Chmary, mówię, czyli gromady, tłumu, fali!
— Panie!