Strona:Andrzej Kijowski - Dziecko przez ptaka przyniesione.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zatem wyznaję: wezwałem wojsko, broń kazałem nabić.
— Strzelajcie — rzekłem — nie panu Bogu w okna ani mieszczanom, lecz w pierś lub w łeb. Niechaj ta bitwa będzie krwawa, niech nas oczyści i pojedna trup, nad którym płakać będziemy wszyscy społem.
Tak powiedziałem.
— A wy — dodałem — towarzysze, dajcie się gniewu ponieść skrzydłom, jak burza idźcie pod urzędy, gdzie was czekają bataliony pułku piechoty, który Dziećmi swymi nazywa miasto Kraków.
Jednym i drugim rzekłem:
— Dzieci! Do krwi się bijcie o dziedzictwo po waszej matce (która jest ojcem jednocześnie). Niechaj gęsto zaściele trup alejki, w których rozbrzmiewał dotąd gwar wesoły ludzkości, co się nie odważa tak samej sobie spojrzeć w twarz, jak bratu patrzy w oczy brat, gdy nóż unosi lub karabin i „zginiesz”, szepce, „lub ja zginę”... Niechaj się spełni do ostatka mit, który głoszę: mit człowieka, co tożsamości swej zaprzecza.
Gdy rozkaz dałem, padły strzały.

Reszta znana z gazet, a nawet z podręczników nowszej historii. Oto relacja naocznego świadka — cytuję z materiałów procesu, co się odbył potem w krakowskim sądzie wojewódzkim przeciw przywódcom demonstracji.
— Stałem — powiedział świadek X. (zwykły przechodzień, bezpartyjny) — naprzeciw województwa; miałem sprawę... mniejsza z tym jaką, chciałem tylko powiedzieć, żem nic wspólnego nie miał z zajściami.