Strona:Anafielas T. 3.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
103

Ale dnie za dniami, miesiące płynęły,
A Witold uciekał od walki i znoju;
Miękkie mu uczucia wskróś duszę przejęły.
I ręka odwykła od szabli i boju.

Raz Anna już spała, on sam do ogniska
Dorzucił polano, na ręku sparł czoło,
Wpół drzémał, wpół dumał, i głowę w dłoń wciska,
I szuka, sam czego nie wiedząc, wokoło.
Wtém przed nim u ognia cóś mignie i siada,
Grzeje się, nad płomień zeschłą dłoń podnosi;
Któś stary, pochyły i siwy; twarz blada;
Wszedł cicho i usiadł, nie mówi, nie prosi,
I słowa nie rzekłszy ni Bogóm, ni komu,
Rozgościł u ognia, jak gdyby był w domu.

Witold go postrzegłszy, zerwał się z pościeli,
Postąpił. — Któś taki? — zawoła nań gniewnie.
— Z daleka! — Lecz jakeście wchodzić tu śmieli?
To izba jest moja, ty nie wiész zapewne?
To izba Xiążęca, gdzie męzka się noga,
Prócz mojéj, nie tknęła do drzwi tych i proga. —

A starzec wciąż ręce u ognia ogrzewa,
Popatrzył, i głową zbielałą pokiwa.
— O, wiém ja, gdzie jestem. Tyś Witold Kiejstuta;
To żona twa, Anna, ród panów Smoleńskich;
Ta izba, tajemną ciemnością osuta,
To izba twéj żony i pieszczot małżeńskich,