Strona:Anafielas T. 3.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
104

To izba jest, w któréj gnuśniejesz, mój młody,
I życie swe dajesz za roskosz, za gody,
I sławę swą dajesz za szczęście weselne,
Swą wielkość i imie grzebiesz nieśmiertelne. —
— Ktożeś ty? kto jesteś, co śmiesz mi sen mięszać?
I słowy jakiemiś dziwnemi, ostremi,
Nad duszą, jak jastrząb’ nad ptakiem, zawieszać,
Co pastwę z wysoka upatrzył na ziemi?
Lecz, starcze, na Bogi! niełatwą jam pastwą!
Na inne, na inne polować ci ptastwo. —

— Któż nie zna Witolda? — rzekł starzec spokojnie,
Znów dłonie skośniałe nad ogień podnosząc,
A wzrokiem i głosem, i grożąc i prosząc. —
Był Witold orlęciem, był Witold zamłodu,
I lubił, jak orzeł, swobodę i wojnę,
I kochał, jak ojciec, swój kraj i swą chwałę:
Lecz orzeł, ów Witold, nie z orłów już rodu,
Gnuśnieje, jak wieśniak, u ognia świetlicy,
Na kądziel spogląda niewiasty Xiążęcéj,
Trzyma się piosneczek, nie puszcza spodnicy,
I nad nią, nad spokój, nie żąda nic więcéj. —

— Lecz ktoś ty, co śmiész mnie do boju wyzywać? —
— Do boju? — rzekł stary — do boju, nie, młody!
Nikt ze mną do boju nie śmiałby wstępywać;
A tobie nie wojna smakuje, lecz gody.
Jam.... — Powstał i sięgnął do stropu postawą,
A suknia się biała w pomroce roztoczy —