Przejdź do zawartości

Strona:Anafielas T. 1.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
236

Ale gdy przyszło zabójcę wybierać,
Najśmielsi nawet na drugich składali.

Jak dzień upływał. Witol skarby smocze
Pomiędzy wojsko porozdzielał swoje,
A trupa kazał zawlec do jaskini
I otwór wielkim kamieniem przywalić.

Kiedy powraca, ujrzy, aż znów z góry
Sam jeden poseł, z białą laską w dłoni,
Z rozdartą szatą i okrytą głową,
Ku obozowi zwolna kroki zmierza.
Był to wieszcz stary, mędrzec tego kraju,
Który ostatni szedł słowy pokoju
Serca zwyciężcy jeszcze raz probować.


— Wodzu! — rzekł starzec, nachylając głowę
I bijąc czołem — czyliż serca twego
Żadna już prośba nie zmiękczy, nie dotknie?
Czyliżeś sroższy od dzikiego źwierza,
Które się łzami człeka da ubłagać?
I za cóż zemstą dotykasz nas swoją?
Za cóż te wojska na nasze zniszczenie
Z dalekich krajów aż tutaj przygnałeś?
Król gdy na konia twego górę rzucił,
Razem z nim zabił najdroższą klacz swoję,