Przejdź do zawartości

Strona:Anafielas T. 1.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
140

Stawał, szedł znowu; a gdy się z nim zrównał,
Odetchnął chwilę i tak go powitał:
— W imie Bentisa, w imie Kielo-Dewas,
Bądź pozdrowiony, wędrowniku młody!
Wszak pewnie idziesz od strony Romnowe? —
— Z Romnowe, ojcze! — I ja się tam ciągnę,
Ale zapoźno: bo Krewe-Krewejto,
Święty nasz ojciec, pewnie się już spalił? —
— Kiedy ostatnia głównia stosu gasła,
Jam wówczas, starcze, z Romnowe wychodził. —
— Szkoda! straciłem do ludu przemowę!
A tak z daleka szedłem na ten obrzęd,
I po jałmużnę, którą już zapewne
Pomiędzy naszych rozdzielić musieli. —
— Śpiesz się, a może trafisz na jałmużnę.
Ja nie mam, czém ci dopomódz na drogę,
Sam jestem biedny, a idę daleko. —
— Niechaj cię Bogi szczęśliwie prowadzą.
Dokądże idziesz? —
— Na Litwę głęboką. —
— Wojak, czy dworak, czyś poseł xiążęcy? —
— Podróżny tylko. — Wolny, czy poddany? —
— Spójrzyj na włosy, dość ci tego będzie;
Spójrzyj mi w oczy; ja ci nie odpowiém. —
— Do swoich pewnie, do ojca, do matki? —
— Jestem sierota, idę — do mogiły. —
— Do ojca? —
— Prawda. Zkądże wiész to? starcze! —