Strona:Anafielas T. 1.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
139

Wrota mogiły, na resztę rodziny,
Na dzieci ojców i na mężów żony,
Zieloném darniem kryjąc się, czekały.

Tu usiadł Witol spocząć i podumać.
Gaj, szumiąc cicho, do snu go wyzywał;
I strumień święty, nad którego brzegiem
Choroby starte na szmatach wisiały,
Szemrał, w gęstwinę lasu się wdzierając.
Zaledwie oczy lekki sen przymykał
I stos mu Krewy marzyć się zaczynał,
Usłyszał łoskot. Górą ptak przeleciał;
Kracząc, zawisnął po nad nim wysoko,
I znowu zniknął za drzew gałęziami.
Lecz w głosie ptaka, i locie, i pierzu,
Poznał, że puszczy nie był to mieszkaniec,
Ale duch z pod stop Perkuna puszczony,
Który po świecie zemstę jego nosił;
Powstał więc, jakby do walki wyzywał,
I oparł rękę na rękojeść miecza.
Wtém białą drogą, wijącą się w gaju,
Ujrzał ku sobie idącego starca.
Siwą miał brodę, ubogie odzienie,
Laskę podróżną, nogi bez obówia,
Na plecach sakwy, nakrycie na głowie,
Co Sigonotów włóczęgów znaczyło.
Zbliżał się, chwiejąc, powoli, i mruczał,
I na Witola z pode łba spozierał: