Przejdź do zawartości

Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

będzie to niejaki odpoczynek po trąbie i barkarolach... Bądź co bądź, przyznaj, że jak na filozofa z jego teoryami... bez jutra, bez sklejania... O, to też nakpiłam się z niego!...
Jan dał się zaprowadzić do Decbólette’a, którego nie widział wcale od owego, spotkania na placu Magdaleny. Byłby wówczas bardzo zadziwiony, gdyby mu kto powiedział, że kiedyś, bez niesmaku odwiedzać będzie tego cynicznego i wzgardliwego kochanka swej metresy, że nawet prawie się z nim zaprzyjaźni. Przy pierwszych zaraz odwiedzinach przy ulicy de Rome, sam był zadziwiony, że tak mu tam miło, że go tak czaruje słodycz tego człowieka z niewinnym dziecięcym śmiechem pod wąsem kozaka i pogodą umysłu, niezamąconą nawet strasznemi napadami choroby wątrobianej, która nadawała mu ołowianą cerę i podsiniałe oczy.
A jak zrozumiałe było tkliwe dlań uczucie tej Alicyi Doré, z długiemi rączkami, miękiemi i białemi, z mdłą pięknością płowych włosów, które jeszcze jaśniejsze się zdawały przy blasku ciała flamandki, tak złotawego jak jej nazwisko. Miała ona złoto we włosach, w źrenicach,