Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

De Potter uśmiechał się, z nieco pobladłą twarzą.
— I trzeba z tem żyć! — mruczał pod wąsem.
— A to dobre... — zawyła, całem ciałem pochylając się nad stołem. — Drzwi otwarte... dalejże... ruszaj!
„Daj pokój, Roso...“ błagały jego biedne, bezbarwne oczy a matka Pilar, zabierając się nanowo do jedzenia, rzekła z tak komiczną flegmą: „foute — nous la paix, mon garçon...“ że wszyscy wybnchnęli śmiechem, nawet Rosa i de Potter, który ściskał gromiącą go jeszcze kochankę i dla przebłagania jej, złapawszy mnchę, podał ją delikatnie, za skrzydełko, Bichitowi.
I był to de Potter, słynny kompozytor, chluba szkoły francuzkiej! Jakie sposoby, jakie czasy przykuwały go do tej kobiety, co się zestarzała wśród występków grubianki, z tą matką, również nikczemną, która, jakby kula zwierciadlana, odbijała je, starszą o lat dwadzieścia.
Podano kawę nad brzegiem jeziora, w małej grocie z kamyków i muszli, przybranej wewnątrz jasną jedwabną materyą, migocącą, jak