Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stępkom rady miejskiej, rzucał klątwy na pola, zwierzęta i ludzi, tak zepsutych do szpiku kości, że nie przychodzą już na nabożeństwo, umierają nieopatrzeni Świętemi Sakramentami, leczą się magnetyzmem i spirytyzmem, aby nie przyzwać księdza i lekarza! „Tak, mój panie, spirytyzmem 1... oto, do czego dochodzą chłopi z naszego okręgu... i pan chcesz, żeby winnice nie chorowały!...“
Jan, mając w kieszeni otwarty już, płomienny list Fanny, słuchał z roztargnionem okiem i o ile mógł najprędzej umykał od tej komedyi księdza, żeby wrócić do Castelet i schronić się we wnętrzu skały, zwanem przez prowensalczyków „cagnard“, do którego nie przedzierał się wiatr szumiący do koła i gdzie słońce odbijało się od kamienia.
W takiem to najdzikszem ustroniu, pełnym cierni i ostów, czytał on list, którego delikatna woń, słodkie słówka i nasuwane obrazy, zwolna upajały go rozkoszą, puls uderzał mu coraz prędzej i przytomność go opuszczała, tak dalece, że jakby zbyteczne dekoracye, wszystko nikło do koła: rzeka, kępy drzew, rozsiane pomiędzy Alpillami, cały krąg rozległej doliny, w której kłęby pyłu słonecznego, wichrem gnane, wiro-