Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

roztwierając szeroko usta, nucił aryjki do tańca i w takt chwytał w pół synowicę. O północy, pożegnawszy ich by się udać do hotelu Cujas, jedynego, jaki znał w Paryżu, śpiewał na całe gardło na wschodach, przesyłał całusy do synowicy, która mu świeciła i zawołał do Jana:
— Strzeż się!...
— Gdy poszedł, Fanny zachmurzona od niejakiej chwili, przeszła do garderoby i przez uchylone drzwi, podczas, gdy się Jan kładł spać, zaczęła rozmowę, prawie obojętnym tonem.
— Twoja ciotka jest bardzo ładna... nie dziwię się teraz, żeś o niej wspominał tak często. Musieliście też przypinać rogi temu biednemu stryjowi!... co prawda, zdaje się stworzonemu na to.
Jan oburzył się... Diwonna! wszak to druga jego matka, która, gdy był maleńkim, miała o nim staranie, ubierała go... Wyratowała go z choroby, uchroniła od śmierci... nie, nigdyby się nie dopuścił takiej nikczemności.
— Daj pokój, daj pokój — mówiła dalej Fanny krzykliwym głosem, trzymając w zębach szpilki podwójne. — Nigdy we mnie nie wmówisz, żeby z takiemi oczami i tak pięknie zbu-