Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/064

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w Paryżu, nie było nic, prócz tego, co mówiono przy tym stole.
Teraz Dechelette zabrał głos; na niego przyszła kolej raczyć trucizną.
— Co to za okropna rzecz to zrywanie... — Mowa jego zazwyczaj spokojna, szydercza, dźwięczała słodyczą i nieograniczoną litością. — Dwoje ludzi żyło z sobą całe lata, sypiało obok siebie, śniło razem i wydzielało pot, powiedziało sobie wszystko i dało sobie wszystko, jedno od drugiego przejęło nałogi, ruchy, mowę, nawet rysy twarzy... Spojeni z sobą od stóp do głów, sklejeni, można powiedzieć!... Naraz, rozchodzą się, rozrywają. Jak oni to robią? Zkąd biorą tyle odwagi? Ja, nigdy bym nie mógł... Tak, nawet zdradzony, znieważony, okryty śmiesznością i obryzgany błotem, nie odszedłbym, gdyby kobieta powiedziała z płaczem : „zostań!“ Dlatego też, skoro biorę jaką, to tylko na jedną noc... Bez jutra... jak mówiła stara Francya... albo też... małżeństwo... To stanowczy i przyzwoity sposób.
— Bez jutra... bez jutra... łatwo ci mówić... Są kobiety, których się nie zatrzymuje na jedną tylko noc... Ta naprzykład.