Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/062

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— La Gournerie?... Spodziewam się... Dosyć mi się to dało we znaki... Cztery lata żyliśmy jak mąż z żoną, cztery lata miałem ją w opiece, wyniszczałem się, chcąc zaspokoić wszystkie jej zachcianki... Miała nauczycieli śpiewu, gry na fortepianie, jazdy konnej i sam już nie wiem czego... A gdym ją upolerował, wygładził, oszlifował, jak kamień drogocenny, ją, którą wziąłem z rynsztoka, pewnej nocy, wkrótce po balu u Ragache’a, ten przepiękny wierszokleta, przyszedł mi ją odebrać w moim domu, przy moim gościnnym stole, do którego co niedzielę zasiadał.
Odetchnął bardzo głośno, chcąc niejako wyrzucić z siebie tę starą urazę miłości, brzmiącą jeszcze w jego głosie; poczem, dodał spokojniej:
— Zresztą, nie wyszło jej to na dobre, że mi się sprzeniewierzyła. Owe trzy lata ich wspólnego pożycia były piekłem! Ten poeta ze słodką minką, okazał się grubiański, zły, dziwak... A bili się... trzeba ich było widzieć!... Gdy ich gość odwiedził, zastawał ją z okiem obwiązanem a jego z podrapaną twarzą... Ale co było najciekawsze, to kiedy ją chciał porzucić... uczepiła się go, jak pijawka, chodziła