Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ten dyabeł, z którym zawarłeś umowę, musi być niezawodnie bardzo młody, bo gdybyśmy tobie nie dopomogli, no, to mógłbyś długo czekać, aż on się nad tobą zmiłuje...
A potém dopiéro wśród nowego wybuchu śmiechu flaszę do ust poniósł.
— A nam? ej! a nam? — zawołało kilka głosów z wozu, który był na przodzie. Nędznik, wypiwszy tyle, ile chciał, trzymając oburącz flaszę, podał ją tym swoim godnym towarzyszom, wśród których, znowu podawana z rąk do rąk, krążyła czas jakiś, aż doszła wreszcie do ostatniego monatta, który, wypróżniwszy ją, przewrócił dnem do góry, uchwycił za szyjkę, wywinął nią młyńca w powietrzu i rzucił o bruk, gdzie się w drobne kawałki rozsypała, krzycząc przytém: — Niech żyje pomorek! — W ślad zatém zanucił jakąś bezwstydną piosenkę, a wkrótce do jego głosu przyłączyły się wszystkie inne głosy téj bandy. Piosnka piekielna, zmieszana z odgłosem dzwonków, z turkotem wozów, ze stukiem kopyt końskich, rozlegała się na pustéj, cichéj ulicy i w domach pobliskich, a serca tych niewielu, którzy tam jeszcze zostali, ściskały się z goryczą na te dźwięki złowrogie.
Ale i cóż czasem na świecie nie przyda się? z czegóż w pewnych okolicznościach nie można wyciągnąć korzyści, a nawet przyjemności? Niebezpieczeństwo, w jakiem Renzo znajdował się przed chwilą, czyniło dlań znośném towarzystwo umarłych i tych żyjących, co go otaczali, i teraz ta piosnka szatańska była dla uszu jego przyjemną, mógłbym prawie powiedziéć, pożądaną, bo go uwalniała od stokroć przykrzejszéj rozmowy. Zadyszany, wzburzony, nie ochłonąwszy jeszcze całkowicie z przestrachu, dziękował tymczasem z całéj duszy Bogu, że mu pozwolił ujść szczęśliwie tak groźnego niebezpieczeństwa, nie uczyniwszy nikomu nic złego, i prosił Go, aby mu jeszcze chciał dopomódz do oswobodzenia się od owych oswobodzicieli, i ze swej strony miał się ciągle na pogotowiu, spoglądał na nich, spoglądał na ulicę, aby skorzystać z chwili dogodnéj i zsunąć się z wozu cichutko, ostrożnie, nie dając im sposobności do narobienia hałasu, do powiedzenia mu czegoś, coby mogło w podejrzenie wprawić przechodniów.
Naraz, na jakimś zakręcie, zdało mu się, iż poznał to miejsce: spojrzał z większą uwagą i upewnił się w tém ostatecznie. Wiecie, gdzie się znajdował? W okolicy Bramy Wschodniéj, na téj ulicy, po któréj na jakie dwadzieścia miesięcy przedtem szedł tak powoli ku środkowi miasta, a wracał z takim pośpiechem! Przyszło mu zaraz na myśl, że to stąd idzie się prościuteńko do lazaretu; ta zaś okoliczność, że się znalazł na właściwéj drodze tak odrazu, nie szu-