Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

opierać się usiłowali, napróżno wołali, że chcą umrzéć na swojém łóżku, we własnym domu, napróżno odpowiadali złorzeczeniami na klątwy i rozkazy monattów, którzy ich wiedli; inni szli w milczeniu, nie okazując po sobie ani boleści, ani gniewu, ani żadnego innego uczucia, tylko odurzeni, jakby nieświadomi tego, co się z niemi dzieje; kobiety tuliły niemowlęta do łona; dzieci, przerażone tą całą wrzawą, tym tłumem, temi rozkazami bardziéj jeszcze, niż myślą niejasną o śmierci, wołały z płaczem za matką, za jéj kojącym uściskiem, za domem. Ach! może ta matka, którą, jak im się zdawało, zostawili uśpioną na łóżku, padła na nie, zaskoczona nagle śmiertelną chorobą i leży tam bez czucia, zanim wóz przyjedzie zabrać ją do lazaretu, lub jeżeli się nieco spóźni, zawieźć prosto do wspólnego dołu umarłych. Może, o! boleści, stokroć bardziéj rozdzierająca! może ta matka, złamana cierpieniem, zapomniała o wszystkiém, nawet o swych dzieciach i żadna już myśl inna nie ma do niéj przystępu, oprócz téj jednéj: umrzéć spokojnie. Jednak i wśród tego opłakanego zamieszania dawały się jeszcze dostrzegać objawy wielkiéj mocy ducha i poświęcenia: ojcowie, matki, bracia, siostry, mężowie i żony podtrzymywali swych drogich, swych najbliższych, krzepiąc ich słowami pociechy, i nietylko dorośli, ale nawet małe chłopaki i dziewczynki, prowadząc młodsze dzieci, zalecały im, z rozsądkiem i miłością nad lata, aby były posłuszne, i zapewniały, że w tém miejscu, dokąd ich wiodą, znajdą opiekę i ludzi, którzy będą się starali o to, by do zdrowia wróciły.
Oprócz boleści i rozczulenia, wywołanego tém wszystkiém, co widział dokoła, podróżnika naszego ogarniał coraz silniejszy niepokój; wzruszenie jego rosło z każdą chwilą. Dom, którego szukał, musiał już być niedaleko, a kto wie, czy wpośród tych ludzi... Wreszcie, gdy orszak minął i ustała ta straszna niepewność, zwrócił się do jednego z monattów, który ów pochód zamykał, pytając go o dom don Ferranta.
— Idź do licha, trutniu — brzmiała odpowiedź, na którą Renzo Uznał wszakże za najlepsze nie dać ze swéj strony żadnéj, choć czuł dobrze, jaka się należała temu nędznikowi.
W téj chwili o parę kroków od siebie spostrzegł jakiegoś komisarza, podążającego za orszakiem, a że wyglądał nieco poczciwiéj od innych, do niego więc znowu zwrócił się ze swém zapytaniem. Komisarz, wskazując laską po-za siebie, powiedział:
— Pierwsza ulica na prawo, ostatni duży dom na lewo.
Z sercem mocno bijącém chłopak nasz podążył w tamtę stronę, już był w ulicy, już dostrzegł i poznał ów dom, którego szukał, a który tak bardzo odróżniał się od reszty domów, niższych i skromniejszych; stanął przed jego zamkniętemi drzwiami, położył rękę