Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

goś niezwykłego uszanowania. Lecz ona, cofając się, choć nie okazując po sobie ani oburzenia, ani pogardy, rzekła: — Nie, nie! nie dotykajcie jéj teraz; ja sama muszę złożyć ją na tym wozie: oto macie! — I z temi słowy otworzyła rękę, zaciśniętą dotychczas, pokazała woreczek z pieniędzmi i oddała go monattowi, który dłoń wyciągnął, mówiąc przytém do niego: — Przyrzeknijcie mi, że nie zdejmiecie z niéj ani jednéj niteczki, że nie dopuścicie, by to uczynił ktoś inny, że ją tak pochowacie.
Monatto rękę przycisnął do piersi, potém z niezwykłą gorliwością, a nawet z pewném uniżeniem, które wypływało nie tyle z owego daru niespodzianego, ile raczéj z nowego uczucia, ogarniającego go w téj chwili, zajął się zrobieniem miejsca na wozie dla zmarłéj dziewczynki. Matka, pocałowawszy ją w czoło, złożyła na owym wozie tak ostrożnie i starannie, jakby na łóżeczku, przykryła białą, wielką chustą i rzekła na ostatku: — Żegnaj mi, Cecylio! odpoczywaj w pokoju! Dziś wieczorem i my za tobą pójdziemy i nie rozstaniemy się już nigdy. Módl się tymczasem za nas; ja będę się modliła i za ciebie i za innych. — Tu, zwracając się do monattów, dodała: — Przejeżdżając tędy, nad wieczorem wstąpcie do tego domu, aby mnie zabrać, i nietylko mnie jednę...
To powiedziawszy, wróciła do domu, a w chwilę potem ukazała się w oknie z inną dzieciną na ręku, młodszą od pierwszéj, żywą jeszcze, ale już z piętnem bliskiej śmierci, wyrytém na twarzy. Stała tak, dopóki wóz z miejsca nie ruszył, dopóki dojrzéć go mogła, patrząc na ten opłakany, niegodny obraz swego dziecka; potém znikła. Nic innego już teraz nie pozostawało jéj do zrobienia, jak tylko złożyć na łożu boleści to jedyne żywe jeszcze dziecię i przytulić je do siebie i umrzéć razem, jak umierają razem kwiaty wspaniale rozkwitłe i drobne pączki, podcięte kosą, która równa wszelkie ziele, wszelkie kwiecie na łące.
— O, Boże wielki! — zawołał Renzo — wysłuchaj jéj! zabierz do siebie i ją i jej dziecię. Tyle już wycierpiała! Ach! zmiłuj się nad nią!
Uspokoiwszy się nieco po tém niezwykłém wzruszeniu, w chwili właśnie, gdy się starał przypomnieć sobie, którędy ma iść teraz, czy skręcić zaraz na pierwszą ulicę, czy udać się w prawo, czy w lewo, doleciała doń znowu jakaś wrzawa, głosy groźne, rozkazujące, skargi, jęki, płacz kobiet i dzieci.
Poszedł więc naprzód z tém przygniatającém, ciężkiém przeczuciem, że lada chwila ujrzy znowu coś bolesnego. Doszedłszy do rogu ulicy, spostrzegł nadciągający z niéj jakiś tłum ludzi i zatrzymał się, czekając, aż obok niego przeciągnie. Byli-to chorzy, których prowadzono do lazaretu; jedni z nich, popychani gwałtem, napróżno