Strona:Aleksander Szczęsny - Baśnie Andersena.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czonych, północnych chat. Nie prowadziły tam nigdzie ostrożne ślady białych lisów, które ledwo od śniegu odróżnić można. Promienie zorzy świeciły tylko nieprzerwanie, spokojnie, prawidłowo, tak, że można było każdą smugę policzyć osobno. W środkowej sali stało wielkie, zamarznięte jezioro, potrzaskane w tysiące kawałeczków, z czego tworzyła się jakby ogromna łamigłówka klockowa.
Pośrodku jeziora zasiadała królowa śniegów, gdy była w domu; mówiła wtedy, że siedzi pośród luster rozsądku, co jej sprawiało największą przyjemność.
Teraz był tam tylko Janek, ale jakże niepodobny do dawnego. Siny, prawie czarny z zimna, nie czuł jednak tego, bo pocałunek królowej pozbawił go czucia, układał uważnie ostre bryłki lodu w różne figury, układał ciągle i mozolnie, a serce lodowate, które miał, kazało mu upatrywać w tej zabawie najmądrzejszą pod słońcem rozrywkę. Janek z figur układał litery, a miały one utworzyć słowo — wieczność, — bo królowa obiecała mu, jeśli tego dokaże, podarować cały świat i w dodatku parę nowych saneczek. Ale słowo dotąd się jakoś nie złożyło.
Królowa odleciała teraz do cieplejszych krajów. Muszę dojrzeć tam moich garnków, — mówiła na odjezdnem mając na myśli wulkany Etnę i Wezuwjusza. — Muszę je trochę pobielić.
Janek więc siedział teraz sam śród ciszy lodowego pałacu.
I wtedy zdarzyło się, że Zosia weszła do pałacu, a na jej wejście z modlitwą na ustach, uciszyły się wiatry i śnieżyce. Zosia dostrzegła Janka, pobiegła do niego, objęła za szyję i zawołała: Janku drogi, kochany Janku! Wreszcie cię znalazłam!
Lecz Janek ani się poruszył. Wtedy Zosia zapłakała, a łzy