Strona:Aleksander Szczęsny - Baśnie Andersena.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gdy spadł duży śnieg, Janek schwytał parę płatków śniegowych na połę kurteczki i pokazał je Zosi przez powiększające szkło.
— Popatrzno — mówił — jak każdy płatek wydaje się większy i wygląda, jak kwiat lub dziesięciopromienna gwiazda. Jak to jest ślicznie urządzone i czy nie wygląda piękniej, niż prawdziwe kwiaty? Kwiaty śniegowe są daleko równiejsze i dokładniejsze, szkoda tylko, że tak łatwo topnieją.
I po tych zachwytach, które też zadziwiły dziewczynkę, bo nie rozumiała, jak można uważać śnieg za coś piękniejszego od żywych, wonnych kwiatów, Janek poszedł na ulicę w ciepłych rękawiczkach z saneczkami na plecach. Na odchodnem szepnął jeszcze Zosi do ucha: — pozwolono mi jeździć po dużym placu, gdzie się wszyscy chłopcy ślizgają, — i pobiegł tam szybko.
Na placu najśmielsi chłopcy przywiązywali swe sanki do chłopskich wozów i przejeżdżali się w ten sposób prędko i bez trudu. Gdy zabawa szła w jaknajlepsze, nadjechały wielkie, białe sanki. Siedziała w nich jakaś osoba otulona w białe futro, w dużej białej czapce na głowie. Sanki objechały już dwa razy plac dokoła, gdy Jankowi udało się wreszcie przywiązać za niemi swoje małe saneczki. A wtedy sanki popędziły szybko w sąsiednie ulice. Ten, kto w nich siedział, spojrzał na Janka przyjaźnie i skinął głową tak, jakby go znał oddawna. Sanki jechały coraz dalej, ale ilekroć chłopiec chciał odwiązać swoje, uśmiechano się do niego i chłopiec zostawał. Wkrótce znalazł się za miastem. A wtedy zaczął padać gęsty śnieg, nic już nie można było naokoło dostrzedz, a gdy chłopiec zechciał odwiązać sznurek swych sanek, ten się nie chciał jakoś odplątać. Wtedy zaczął wołać głośno, ale nikt mu nie odpowiadał, tylko