Strona:Aleksander Szczęsny - Baśnie Andersena.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tembardziej, że miasto wiedziało już o cudownej własności materji i każdy był ciekaw wiedzieć, czy jego najbliższy sąsiad jest niezdolny lub pozbawiony rozumu.
— Poszlę tam mego starego ministra, — pomyślał król — on najlepiej osądzi, jak to wygląda, bo jest rozumny i niktby go nie zastąpił w jego wysokich obowiązkach.
Więc stary, poczciwy minister udał się do izby, gdzie dwuch oszustów pracowało zawzięcie przy pustych warsztatach.
— Uchowaj mnie, Boże, — pomyślał, i rzucił okiem, gdy tam wszedł, i mimowoli przetarł powieki. — Ależ ja nic nie dostrzegam! — Lecz głośno nie przyznał się do tego.
Oszuści poprosili go, aby zechciał bliżej przystąpić i zapytali z udanym niepokojem, czy widział już gdziekolwiek podobny deseń i wykonanie? Przytem wskazywali na puste warsztaty, a biedny, stary minister tarł dalej zdumione oczy. Nie mógł nic dostrzedz, bo nic tam przecie nie było. — Boże! — myślał, — czyżem głupi? Tego nigdy nie przypuszczałem i żaden człowiek nie powinien o tem wiedzieć. Albo się nie nadaję do swego odpowiedzialnego urzędu?... Nie, nie mogę się przyznać nikomu do tego, co się ze mną dzieje.
— Cóż, nie pocieszysz nas, ekscelencjo — zapytał jeden nicpoń, zajęty tkaniem.
— O, to jest nadzwyczajne, zupełnie niebywałe — przemówił wreszcie staruszek, kładąc na nos okulary. — Ten właśnie wzór i te barwy. Oświadczę natychmiast królowi, że jestem pierwszym, który oglądał podobne cudo.
— Niesłychanie nas to cieszy — dziękowali mu oszuści i nazwali mu kolory, oraz wytłumaczyli wygląd wzorów. I minister