Strona:Aleksander Szczęsny - Baśnie Andersena.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a co najmniej połowa dworu tłoczyła się za nim, bo nikt nie chciał odczuć na swej skórze zapowiedzianej kary. Lecz niestety, chociaż w ten sposób obeszli prawie wszystkie zakamarki zamku, nigdzie nie dowiedzieli się o cudownym słowiku.
Dopiero w kącie cesarskiej kuchni, za ogromnym stosem naczyń do zmywania, gdyż obiady chińskie odznaczają się wielką ilością potraw, szukający znaleźli maleńką pomywaczkę, a ta na pierwsze zapytanie o słowiku, złożyła ręce i zawołała:
— Słowik, o bogowie, znam go dobrze. Ach, jakże on potrafi śpiewać! Co wieczór pozwalają mi zanosić chorej matce resztki obiadu, zostawiane przez panów kucharzy. Mieszka ona daleko nad brzegiem morza, w starej, trzcinowej chatce, a kiedy od niej powracam i odpoczywam w nadbrzeżnym lesie, wtedy często słyszę jego śpiew. Naprawdę, wielmożni panowie — zakończyła dzieweczka, oglądając się lękliwie naokoło, — nie gniewajcie się, ale wtedy łzy mi płyną z oczu, bo wydaje mi się, że mnie matka całuje...
— Mała pomywaczko — powiedział wtedy mandaryn, przejęty do głębi rozkazem cesarskim, — obiecuję ci doskonałe zajęcie w kuchni i pozwolenie oglądania cesarza podczas obiadów, jeżeli zaprowadzisz nas natychmiast do słowika, abym go mógł wezwać dziś jeszcze przed oblicze cesarskie.
I wszyscy udali się za pomywaczką w drogę do lasu, zapalając różnokolorowe, papierowe latarnie, od których wkrótce w mrocznej gęstwinie zaroiło się, jak od świętojańskich robaczków.
Gdy tak, jak w najlepsze maszerowali, nagle, gdzieś zdala zaryczała krowa.