Strona:Aleksander Kuprin - Wiera.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tego Tatarczuka, jabym mu był pokazał buty! Toć to nie było bicie, ale łaskotki!
Kozłowskiemu nagle coś zaszumiało w głowie a przed oczami przesunęła się czerwona mgła. Zastąpił drogę ryżemu oficerowi i drżącym głosem, czując się w tej chwili śmiesznym, co go też tem bardziej rozdraźniało, świszcząco zagrzmiał:
— Jużeś pan raz powiedział to samo... Obrzydliwe świństwo i niechciej pan powtarzać!... Wszystko, co pan bredzisz, jest nieludzkie i wstrętne!
Ryży oficer, zmierzywszy od stóp do głów okiem swojego niespodziewanego przeciwnika, wzruszył ramionami.
— Pan, zdaje się, młody człowieku, niezdrów? Czego się pan mnie czepiasz?
— Czego? — gwiżdżąco odpowiedział Kozłowski. — Czego?... A tego, że jeżeli pan natychmiast nie umilkniesz...
Ale przerwali mu obok idący oficerowie, przerażeni najniespodziewańszą awanturą, biorąc go za ręce na bok, a on nagle zasłoniwszy twarz rękami, począł szlochać, trzęsąc się cały, jak płacząca niewiasta i okropnie, do bólu wstydząc się swych łez...

KONIEC.