nadchodzącej nocy, tchnęło jakimś tajemniczym, słodkim i świadomym smutkiem, jakim zazwyczaj tchnie wieczór na schyłku wiosny i początku lata. Z oddali dobiegał zmącony gwar miasta rozbrzmiewały brzydkie dźwięki harmonijki, porykiwały krowy, rozlegały się kroki jakiegoś człowieka, który idąc ulicą, uderzał laską w chodnik; rozbrzmiewał leniwy turkot jakiejś zwolna jadącej dorożki — wszystkie te dźwięki splatały się ze sobą harmonijnie wśród drzemiącej ciszy wieczoru. Śpiewnie zawodziły gwizdawki parowozów, sunących plantem kolei, który w ciemności odrzynał się od ogólnego tła szeregiem czerwonych — i zielonych świateł.
Dozorczyni przychodzi,
Bułki z cukrem przynosi...
Bułki z cukrem przynosi...
Wszystkim równo rozdaje.
— Hej Prochor, — przerywa nagle Niura, spostrzegłszy sylwetkę przebiegającego ulicą posługacza z piwiarni. — Hej Prochor!
— A żeby was pokręciło — odgryza się zachrypniętym głosem. — Czego wam trzeba.
— Widziałam dzisiaj pańskiego kolegę, który kazał się panu kłaniać.
— Cóż to za kolega.
— Bardzo miły. Sympatyczny brunecik... Niech pan lepiej zapyta, gdziem go widziała?
— Gdzie? — pyta Prochor, zatrzymając się na chwilę.
— A gdzieżby, jak nie u nas na gwoździku,, na piątej półce, gdzie siedzą zdechłe wilki.
— Eh! Głupia, głupia!...