Strona:Aleksander Kuprin - Jama T. 1.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pasza... ja tu do tego życia nigdy się nie przyzwyczaję...
Wic chodź ze mną, chodź ze mną! — przekonywał ją Lichonin. — Przecież ty z pewnością znasz jakieś rzemiosło, szycie, wyszywanie, albo haftowanie.
— Ja nic nie umiem — odrzekła kokieteryjnie Luba i, roześmiawszy się, poczerwieniała, a łokciem zasłoniła sobie usta. — To, czego u nas na wsi wymagają, umiem, a więcej nic nie umiem. Szyć trochę umiem... kiedym u popa mieszkała, szyłam.
— Cudownie! Wspaniale! — zawołał uradowany Lichonin. — Ja ci dopomogę, założysz sobie garkuchnię. Rozumiesz, tanią kuchnię. Zrobię ci reklamę! Studenci będą się u ciebie stołować!. Wspaniale!...
— E, żarciki pan sobie ze mnie stroi — mruknęła obrażona Luba i znów spojrzała wzrokiem pytającym na Gienię.
— On nie żartuje — odrzekła Gienia, a głos jej przy tych słowach drgnął dziwnie. — On mówi prawdę!
— Słowo uczciwości ci daję, że mówię prawdę jak Boga kocham — zawołał z żarem i niewiadomo dlaczego zwrócił się w stronę obrazka świętego i uczynił znak krzyża.
— Istotnie — rzekła Gienia — weź pan Łubkę. To przecież nie to, co ja. Ja jestem już stara, narowista kobyła dragońska. Mnie ani sianem, ani batem nie zjedna. A Lubka jest dziewczyna prosta i dobra. I do życia naszego nie zdołała się jeszcze przyzwyczaić. Cóż ty głupia wywaliłaś na mnie oczy? Odpowiadaj, kiedy cię zapytuję? Więc? Chcesz, czy nie chcesz?