Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wienie obu braci. Tak dawno w tych ścianach nie rozbrzmiewał śmiech, że zdawało się, iż zamarł on na zawsze.
Po obiedzie poprosił Wik brata o chwilę rozmowy.
— Dziwisz się, Józefie, widząc mnie nieco bardziej ożywionym. Muszę ci zdradzić, co wpłynęło na tę zmianę usposobienia. Otóż paszport zagraniczny już mam w kieszeni, gotówka, jaką uzyskałem ze sprzedaży mebli, wystarczy mi przynajmniej na cztery miesiące skromnego życia. Napisałem do jednego ze swych dawnych kolegów, który bawi obecnie w Konstantynopolu, list z prośbą, by wyszukał mi tam jakąś posadę. Dziś już otrzymałem pocztą dyplomatyczną odpowiedź. Posada dla mnie się znajdzie i to nie na najgorszych warunkach. Za dwa dni chcę wyjechać do Konstantynopola przez Czerniowce i Bukareszt.
Józef westchnął ciężko, widocznie innej spodziewał się wiadomości.
— Jeśli wypadki zmuszają cię istotnie do wyjazdu tak daleko, to jedź. Dla mego jednak spokoju, dla spokoju Wandy proszę cię o jedno. Jeśli tu, w Warszawie odmawiasz mi wyjaśnienia powodów wyjazdu i palenia Wszystkich mostów za sobą, to uczyń to przynajmniej tam, w Konstantynopolu. Napisz nam stamtąd, co skłoniło cię do zburzenia całej twojej przeszłości, do izolowania się od brata i siostry, którzy tak cię kochają...
— Słuchaj, Józefie, — przerwał mu Wik — nie zakrwawiajmy sobie wzajemnie serc. Wierzaj, że dziś potrzebuję dużo silnej woli, energji i zaparcia się samego siebie, by z wami się rozstać. Wiem, że tam, nad Bosforem nie znajdę tego ciepła, tych serc, jakie mnie tu otaczały. Tam, w chwilach dla mnie