Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wik musiał opuścić powieki, bo od tej zieleni czuł ból w gałkach ocznych.
Śniadanie przeszło w przykrem milczeniu. Józef i Wanda milczeli, odczuwając intuicyjnie, że jakieś wielkie nieszczęście musiało brata dotknąć. Śniadanie dobiegło wreszcie do końca, — Wik wstał i poprosił brata do swego pokoju.
Gdy znaleźli się sami, — starając się swemu głosowi nadać ton jak największego spokoju, Wik zaczął przygotowaną w czasie bezsennej nocy rozmowę.
— Wierzaj mi, Józefie, że nietylko głęboki szacunek i wdzięczność żywię dla ciebie w swem sercu, ale miłość, jakby synowską. Dziś chyba więcej niż kiedykolwiek odczuwam, ile mam tobie do zawdzięczenia. Ty mnie wychowałeś, ty łożyleś ze swych ubogich zarobków na moje studja, ty z ojcowską pobłażliwością przyjmowałeś w dodatku jeszcze na siebie konsekwencje moich lekkomyślnych kroków. Dla mnie i dla Wandy zaparłeś się siebie samego, wyrzekłeś się własnego ogniska domowego. Wszystko to wiem, zdaję sobie sprawę z ogromu twych ofiar i poświęceń i dlatego wolałbym nie dożyć dzisiejszego dnia i tej chwili, w której muszę głęboko zranić twe serce i zburzyć gmach tych nadziei, jakie z moją osobą wiązałeś...
Tu głos mu się załamał, i Wik zaczął szlochać jak dziecko. Józef przybladł, czuł, że wkrótce silny cios w niego uderzy. Twarz jego wyrażała rezygnację, tylko w dużych, wyrazistych oczach przebijała się trwoga o los brata. Wik jeszcze nigdy tak poważnie nie przemawiał, a jego płacz wskazywał, że istotnie dotknęło go wielkie i ciężkie nieszczęście.
Po chwili Wik opanował atak płaczu i mówił: