Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bruku bankiera, zamierzała już wycofać się z tłoku tańczących i choć przez chwilę odetchnąć chłodniejszem powietrzem.
W salonie było gorąco i duszno. Pani Halina czuła się znużona. Postanowiła więcej nie tańczyć, najpierw dlatego, że bała się w tej temperaturze o całość swej misternie zaondulowanej fryzury, dalej dlatego, że ostatnie chwile zabawy chciała poświęcić emocjonującej rozmowie z Wikiem Skarskim. Wiedziała dobrze, że teraz, tu, na tej zabawie, Wik musi być sobą, że przestanie raz wreszcie grać nieznośną komedję, że powie jej wszystko, co dotąd ukrywał pod maską ironji, obojętności i cynicznego dowcipu. Pani Halina wiedziała doskonale, że przed chwilą mocno szarpnęła nerwami Wika. Była przecież dziś wyjątkowo piękna i umiała doskonale uderzyć w tkliwą u młodego Skarskiego strunę — w... zazdrość. Komedię „del arte“ z prokuratorem Glińskim odegrała wprost znakomicie, bez zająknienia. Czuła, że Wik tracił równowagę i panowanie nad sobą, że w szybkiem tempie zmuszony teraz będzie uderzyć w obawie, by Gliński go nie ubiegł...
Wspomnienie flirtu z Glińskim i widoku człowieka poważnego, znanego ze swej bystrości i zdolności prokuratorskich, który szedł na tak prymitywnie fałszywą przynętę, — tak rozbawiły panią Halinę, ze mimowoli uśmiechnęła się sama do siebie. Zaczęła szukać strusiego pióra — wachlarza. Młody Skarski błyskawicznie przebiegł salę i stanął koło niej.
— Pani czegoś szuka?
— Tak, wachlarza. Już późno, i chcę zniknąć po angielsku. Poczciwy Gliński obiecał odwieźć mnie do domu... Niech mu pan powie, że zaraz będę w garderobie...