Strona:Adolf Pawiński - Portugalia.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

promienia jaśniejszego na pochmurne tło krajobrazu, tém posępniejsze, że mu brak dalekich horyzontów, rozległéj perspektywy. Jeden pagórek płynie za drugim, a tam daléj nieco wysunie się nagle górska ściana i zamknie widok zupełnie. Takiemi niewielkiemi wzgórzami usiana cała okolica Lizbony na prawym brzegu Tagu. Wielkich szczytów nigdzie tam niéma, ale wzgórza przysiadły się blizko, wązkie między sobą pozostawiając doliny. Cała strona, cały ten kraj, który Estremadurą zowią, najeżył się takiemi kopcami nieprzejrzanemi.
Rzućmy więc okiem na przeciwległą okolicę, gdzie się promienie wzroku rozpłynąć mogą w nieskończonéj wód rozległości. Oto właśnie Tag porzucił swe ciasne, piaszczyste łożysko i rozlał się széroko, jak gdyby ulewne spadły dészcze, albo wiosenne nastąpiły roztopy. Ale to nie przypadek. Ta właśnie rzéka zamienia się na morze. Spójrz bliżéj, a poznasz jak środkiem toczy swe nurty Tag złotonośny, a nad brzegiem utworzyły się jeziora płytkie obcej wody— téj wody, którą tu o dziesięć najmniéj mil drogi ocean wśród przypływu wyrzuca. A woda to inna od wód Tagu, choćby dlatego, że woda morska jest słoną. Więc téż nad brzegiem, gdzie właśnie toczą się wartkie koła wagonów, powstały całym szeregiem warzelnie soli. Kiedy powstały — nie wiem, ale sądząc ze sposobu otrzy-