Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Doznany zawód napełnił jego duszę goryczą, a gorycz bardzo sprzyja różnym filozoficznym poglądom.
„Mój Boże, co to mięsa przepadło!“ poszepnął strzelec z westchnieniem. „Drugi się napracuje, a przez całe życie nie powącha tego.“
Mówiąc to, gmerał palcami w rozkopanej ziemi, wydobywał kostki ze stosu kręgowego zająca, to znowu strugi czyli zęby zajęcze, które lisiątkom służyły do zabawy. Indziej dawała się widzieć potężna kość udowa indyka, skradzionego o zmierzchu na dziedzińcu plebanii. Oj, dostał też wtedy basy Burek!... Łotr kradnie, niewinny odbiera karę.
W gruncie rzeczy jest to wszystko jedno, gdyż chodzi o napiętnowanie złodziejstwa w ogóle przez pewną ilość kijów: sprawiedliwość w ogóle ma zadosyć uczynienie. Lis podbierał zające z wnyków Tetery, a kłusownik walił za to syna Franka: jest to pedagogika i jurysprudencya przyrody, w której ilość siły i materyi jest zawsze ta sama. Co się tyczy Burka, wszyscy na tego psa podszczuwali: „Nikt, jeno on zeżarł indyka — szkodnik zwleczony!“
Oprócz wymienionych kości, Malwa wydobył obojczyk koguta dworskiego, który raz nad wieczorem wskoczył był właśnie na płot, aby pianiem dzień pożegnać, kiedy go nagle ktoś za gardło chwycił, ścisnął i pieśń kogucia zamarła w piersi. Kradzież tego rozkosznego