Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chłopa zdjęła litość, zabrał się do roboty: z biedą posadził pod kłodę drąg jeden, drugi. Wysilał się potem i co który drąg podniósł, zaraz podstawił pod niego soszkę — podstawkę taką. Kapał mu z czoła pot, ale zwierzę ocalił i sam wrócił do domu.
Upłynął jakiś czas. Maciek zapomniał o swoim uczynku, idzie znowu na zbierkę do lasu, spotyka jak raz tego samego niedźwiedzia, który wręcz pyta:
— Tyżeś to, chłopie, ocalił mi niegdyś życie?
— Jużci ja, albo co?
— Bo, widzisz przyjacielu, chciałbym ci dać koniecznie nagrodę, jako mię okrótnie korci, żem ci winien wdzięczność.
— Co znowu za nagrodę?
— Kochanku, ja cię zjeść muszę — niema rady!
— Śmiałbyś, kudłaczu jakiś, dobroczyńcę swego zabijać?
— Przecie każdy na tym świecie za dobre złem płaci, to i ja nie mogę ci się inaczej wywdzięczyć.
— Gadanie! Tylko podły tak robi! Sprawiedliwość, wdzięczność, były, są i będą na świecie.
Więc niedźwiedź w śmiech.
— Jeszczem też takiego głupca, jak żyję, nie widział! — powiada — ale słuchaj, ja ci