Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

to, ich tak zwany instynkt podołałby jeszcze rozumowi strzelca morzelańskiego, gdyby nie para jamników, istna gwardya Sokolca.
Od końca kwietnia, w piękne dni słoneczne, rozlegały się psie ujadania po lisich gniazdowych podziemiach, do których przystępy pozatykano przedtem wiązkami chróstu i zawalono ziemią. Kret i Płeszka czarne podpalane, obdarzone zwinnością wężów, toczyły się jak na kółkach na krótkich, krzywych a silnych nóżkach, błyskając złośliwemi oczkami — karły rodzaju psiego. Każde z nich wjeżdżało w jamę lisią z niesłychanym zapałem i tam spełniało swój obowiązek z całą psią sumiennością. Do zalet ich należało i to, że lisa uduszonego wywlekały na wierzch z nory. Czasami w łowach takich brał też udział Morusek — także jamnik w swoim rodzaju ze względu na zręczność kopania łopatą i miarkowania uchem, gdzie należy kopać, aby się dobrać do lisa, a przytem zawzięty jak jamnik.
Ginęły lisie rodziny, aż nareszcie przyszła kolej i na starego Kitę. Od rana do wieczora walczył mężnie, krwią własną i krwią wrogów zalał ostatnie swoje gniazdo; jamniki zziajane, z pociętymi nosami, pokiereszowanymi łbami, wystrzępionemi uszami, uchodziły z placu boju, odpoczywały i pokrzepione szły na bitwę. Gwiazda jego zgasła, zginął na swoich śmieciach; na świecie nastawał nowy porzą-