Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Słuchaj-no, los cię ogromny spotyka! Przyjdzie tu jutro stary Korduskiewicz i, wedle zwyczaju, będzie o ciebie prosił ojca, matki dla Witalisa.
Żachnęła się Marynia, fuknęła ze złością:
— Cóż sobie ten mazgaj myśli? Z tobą się umawia, a mnie nie pyta! Osieł jeden, gawron, ślamazara! Nie chcę, nie potrzebuję!
— Musisz! — krzyknął Franek i tupnął nogą, aż się ściany zatrzęsły; — Jak nie, to fora z mojego domu!
— Dom jest nietylko twój, do sióstr także i do mnie należy! — zawołała Flora.
— Skoro należy, to dalej, do roboty, próżniaki! Ja jeden nie myślę się dla was zarabiać i gzić się tu tym małpom nie pozwolę! Znalazł się, Bogu dzięki, taki głupi, chce jedną wziąć, a ta oślica powiada mi „nie chcę“.
Oo, na moim karku chce jej się siedzieć! Nie dosiedzisz gałganico, żebyś na głowie stawała! Chłopa ci daję, jego sobie osiodłaj!
Krzyczał, hałasował, zapienił się jak wściekły.
Na te wrzaski stary Tetera stanął we drzwiach, lekko je uchylając; ale gniewny syn poskoczył do niego i starzec z pośpiechem drzwi zamknął.
Po takiem zajściu, Marynia zalewała się łzami, nic nie jadła, przez całą noc nie spała, a matka i siostry pobudzały ją do stawiania