Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skich unosiła się ponad nim. Na własne oczy oglądał wszystkich tych świętych, których najgłówniej szanował: apostołów, męczenników, aniołów-stróżów, ewangielistów, i trwoga go przejmowała, że im należnej czci nie umie oddać — on, prostak. Unosił się, bujał na obłokach i mógł gwiazd rękoma dotykać. Naraz z tych wyżyn spojrzał ku dołowi i widział czarną ziemię, a w jej głębi — otchłań otwartą, ziejącą żarem czerwonego ognia, kłębami dymu. Dwie postaci wychyliły głowy z płomieni i spoglądały ku Malwie, który odrazu poznał Jaśka Teterę i jego syna, Franka. Oh, jak oni okropnie wyglądali! Mieli twarze powykrzywiane, usta spalone, w oczach przerażenie i trwogę, a wili się w straszliwych cierpieniach. Strzelec drgnął na ten widok, zimny mróz go przeszył, litość zdjęła. Wtem ktoś go z boku trącił, obejrzał się, nieboszczka matka.
— Kubusiu, — rzekła do niego łagodnie, ale tak, jakby mu wyrzut robiła, — gdybyś ty był wziął na siebie kradzież drzewa w lesie, dubeltówki i kłusownictwo, odcierpiałbyś za to karę w czyścu, a brat twój i bratanek nie doznawaliby teraz takich srogich mąk w piekle. Cóżeś ty za brat, za chrześcijanin?
Malwa się zawstydził, sumienie zaczęło mu ciężko wyrzucać.
— Aha, to tak! Tobie tu dobrze, a tamci za cudze grzechy cierpią.