Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

spostrzegł w mroku nocy, że ktoś idzie naprzeciwko. Stropił się i zawrócił do domu.
— Może pan szafarz, albo inny jaki dworus, z którym na wszelki wypadek lepiej się nie spotykać...
Zamknięty teraz w swojej izdebce, skruszył duszę, obudził w sercu żal za wszystkie grzechy, pamiętane i zapomniane, odmawiał pacierze, a bił się w piersi z zapałem większym, niż zwykle, powtarzając: „Boże, bądź miłościw dla mej duszy, odpuść mi tak te grzechy, o których wiem, jak i tamte, o których nie wiem!“ Pokrzepiony modlitwą rzucił się na posłanie, czuł w sumieniu spokój, lekkość, zamknął oczy, a i tak widział wyraźnie czuwające miłosierdzie Boże. Westchnął teraz z głębi duszy: „Nazareński Jezu Chryste, któryś za zbawienie świata poniósł mękę krzyżową! Zdawało mu się, że przez drzwi zamknięte wnika do izby patron, że przez okno znowu anioł-stróż przybywa, a z góry poprzez powałę bije światłość wiekuista. Szczęśliwy, w błogości takiej, nie śmiał otworzyć oczu, aby mu nie zniknęło to, czego żywem okiem nie był godzien oglądać. Usnął i senne widziadła nań przyszły. Przyśniło mu się, że jest w niebie. On, taki biedak, przebywa wśród wspaniałości, przed którą królowie padają na kolana. Duchy czyste, bieluchne, jaśniejące jak słońce, ocierały się o niego, a pieśń prześliczna chorów aniel-