Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pary. Ten nowo przybyły spojrzał lekceważąco na bezuchego. Wyglądało to na rzucenie rękawicy: „Przyjacielu, jakie ty masz słuchy! Zapewne nie posiadasz i wewnętrznych zalet, nie umiesz się podobać, skoro mnie tu zwabiono“. U naszego szaraka, rzecz prosta, krew zawrzała: poskoczył i on, zwykle taki spokojny, wyrwał zębami sporą garść turzycy z karku rywala, a nadto wyszczerbił mu ucho. Więc przybysz szukał odwetu, zabrał się żwawo do naszego gacha, chwycił go zębami za kosmyk i byłby mu pewnie urwał tę ozdobę ciała zajęczego, gdyby ona nie była rozdzieliła walczących tak, że teraz miała jednego po prawicy, drugiego po lewicy. Gdy ci obaj ponad kibicią kochanki przesyłali sobie spojrzenia namiętnej nienawiści, ona w najlepsze zaczęła znowu wabić. Na to słodkie jej wezwanie przybyli teraz dwaj gachowie od dwóch różnych stron świata. Miała swój orszak niby królowa i, kiedy teraz pomknęła naprzód, ci czterej rycerze sunęli za nią, a każdy z nich gotów byłby pozostałych utopić w łyżce wody. Pośpieszając w derdy za panią uczuć swoich, nie szczędzili oni sobie szturchańców, kułaków, kopnięć, potrącań, uszczypnień, a to wobec nadzwyczajnej skwapliwości, ponieważ każdy z nich usiłował być jak najbliżej przy płci żeńskiej. Wypadła z nimi na polankę porosłą krzaczkami tarniny, gdzie się bawiono w chowanego, i tutaj każdy,