Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

decznie ściska się z nimi za łapy na powitanie. Czemużby sobie nie miał pozwolić jeszcze słodszego marzenia — że na przykład zapalczywie ściga zmykającego wilka, że strzelca do łez wzrusza?... Och, te marzenia i ich rozczarowania! Zając we śnie, jak orzeł, buja po powietrzu; jastrzębie przed nim pierzchają w popłochu, wrony i sroki go podziwiają. Na szczyty drzew pomyka w zawody z wiewiórką i figę lisowi pokazuje. Tymczasem nieubłagana rzeczywistość panuje także i podczas marzeń sennych. Nie trzeba spać zbyt twardo, ani się zatapiać w marzeniach, będąc zającem. Ludzie łażą po polach, psy również, a nie braknie też bydła — rogatych, nierogatych, które choć same nie są niebezpieczne, każą jednak przypuszczać w blizkości obecność człowieka. Więc ostrożnie kic, kic o jakie pięćset kroków dalej, rozważnie zbadać stan rzeczy i albo po zajęczemu w nogi, albo cichutko przycupnąć. O lato, ty poro szczęścia: ciepła, jasności, dostatku, pokarmów, a przytem — zakazu polowania! Małym truchcikiem, tyłami odwrócony pomyka wtedy zając przed jakim ekonomem, polowym, czy zgrają pastuchów, żeńców. Przystają, robią wrzawę — to nic nie szkodzi: dobre prawo opiekuńcze nad nim czuwa.
Nasz szarak, gach z płci, marczak z urodzenia, siedm zim przeżył w Morzelanach — doszedł do szczytu doskonałości zajęczej — i już