Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ha, cóż robić! — rzekł pan Kacper, — pan powinien mieć dużo pieniędzy, ksiądz — dużo czasu, żyd — dużo interesów, a chłop — dużo roboty.
Było już dobrze ciemno, kiedy szafarz stanął nareszcie przed drzwiami felczera Chyleckiego, obiecując sobie zebrać tu wiadomości o stanie zdrowia w Morzelanach. Trzeba też wiedzieć, że pan Kacper tylko przed jednym Chyleckim rozmawiał z całą otwartością o głównym swoim nieprzyjacielu kucharzu.
Doktór siedział zamyślony, z piórem w ręce, przy stoliku, oświetlonym przez kopcącą lampkę; a leżała przed nim ćwiartka papieru listowego, rodzaj laurki na powinszowanie, z różowym aniołkiem, przepasanym błękitną szarfą poniżej brzuszka. Na widok szafarza skrzywił się felczer i szybko odwrócił papier, zakrywając aniołka.
— Co słychać, doktorze? — pytał pan Kacper, siadając bez ceremonii i pożerając ciekawym wzrokiem odwróconą ćwiartkę papieru.
— U mnie zawsze jedno i to samo! — rzekł felczer z miną człowieka, który ma w głowie nie to, co mówi; — z bryczki na bryczkę i basta! Ledwie się ma chwilkę czasu odetchnąć...
— Bo może ja przeszkadzam?
— Niee! Owszem, bardzo mi jest przyjemnie.