Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

u zbója. Z wejrzenia na pysk ogar ten zawsze przypominał Malwie Jaśka Teterę. Śpiewak i Śpiewka — prześliczna sfora, pieski, co się to o nich mówi „wesołe“. Oj, wesołeż one, bestye, dla zająca! Śpiewały, co prawda, jeno — na pogrzeb, nie do tańca. Fertyczne, czarne, brunatno-podpalane, z Nieświeża pochodziły.
Szarak nie przeczuwał dzisiaj nic złego — najlepszy dowód, że i przeczucia nieraz zawodzą.
— Tiaf, tiaf, tiaf! — huknął Trafisz okropnym psim basem, a niedługo potem różne głosy zaczęły mu wtórować na taką samą nutę. I w brzezince zrobiło się głośno, brzmiał tu już nieustannie chór dobranych głosów: „tiafu, tiafu, tiafu!“ Polonez, czy mazur?
Gracz pomykał, przystawał, nasłuchywał — stosownie do swych wyobrażeń o różnych okolicznościach. Bardzo pięknie wodził psy w kółko po lesie, to tu, to tam, lepiej już nie można.
Nagle cała psiarnia narobiła ogromnego gwałtu, namiętne głosy zaskowyczały niecierpliwie: „Ojoj, ojoj! Ojo-ju! Ju-ju-ju, ju!“ Widać na wzięły kota. Szafarz morzelański powiada, że ogary w takim razie stają się słowikami.
Cóż to znaczy? Psy znowu nagle ucięły, a po jakiejś chwili zaczęły tak ujadać, oszczekiwać, jak gdyby dzika osadziły i oskoczyły wokoło. Zdarzył się przypadek, który myśliwi tylko rzadko kiedy widują. Oto nasz szarak,