Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nasz gracz morzelański schronił się na tę ponowę do niepozornego brzozowego lasku, od którego polowanie właśnie rozpoczęto. Myśliwi przyjechali sankami, chuchają w ręce, choć „zawalili rękawice, szuby i buty daj Boże zdrowie“. Strzelec, psiarczyki i psy czekają już pod laskiem. Zdaleka widać czerwonego gila na nosie Malwy i — jeszcze czerwieńsze uszy, które, jak wiadomo, grzeją szlachcica. Tetera też nigdy sobie uszu nie zakrywa. Dopiero strzelec w cichości rozstawia panów myśliwych, z których każdy żądny strzału wdzięczy się do Malwy:
— Panie strzelec, proszę o dobre stanowisko! Będę się znał na rzeczy“... A Malwa każdemu na ucho szepcze!
— Tutaj ponoszek będzie strzelał!“ — Mówi się tak, choć nikt na pewno nie wie, którędy zającowi droga wypadnie. Każdy taki pan z miasta wtykał strzelcowi w rękę rubla na odjezdnem, mówiąc:
— Macie na piwo! — Uśmiechał się wtedy dobrodusznie Malwa i myślał:
— Jakie tam piwo! Ktoby sobie drożdże lał do brzucha? Mszę świętą, śpiewaną, zakupię za duszę nieboszczyka ojca, a reszta będzie na gorzałkę.
Ogary były doskonałe. Rej wodził Trafisz, stary wyga, ciemno-żółty, wargi obwisłe, uszyska długie, ślepie ponure, krwawe, jak