Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

srebrnych liści osiki. Wiązy, jesiony, klony, pną się na wyścig wierzchołkami ku słońcu, o lepsze iść usiłują z topolą nadwiślańską, która taką wspaniałą koroną się wieńczy i rozrostem swoim wieki olbrzymiości zda się przypominać. Dwie siostry, lipa i wierzba, wyciągają ku sobie konary, jakby ręce do uścisku, a szmerem liści gwarzą. Poniżej tego rosłego pokolenia, na podołku jego, zasiadły bzy, jarzębina, kalina, głogi, berberysy, akacye.
Widok stąd przestronny — po góry mogilańskie, które płotem stanęły wpoprzek na widnokręgu, i w złocie, w purpurze stoją o zachodzie słońca. Oko i tak ma gdzie bujać po zielonem morzu łąk, usianem gaikami, kępami olszyn, wikliny. Rzecz prosta, bocianów, czajek, nie brak tutaj.
Nie prawdaż, jest gdzie żyć i używać na tym szerokim świecie? Swobodę ma taki, którego nie krępują żadne granice, miedze. To niwy, to łąki, to lasy, błonia, ogrody, sady: — cały świat stoi otworem. Byleby się tylko miało nogi dobre, wszędy dotrzeć można i wszędy znaleźć sposób do życia. Cóż to za przenice, jakie żyta, jęczmiona, grochy, rzepaki, koniczyny, kapusty, rzepy, sałaty, pietruszki, grzyby, jagody! Są słodycze i kwaski — goryczki, aromaty, olejki. Więc jest co na ząb położyć rano, w południe i na wieczór. Pod każdym względem przewyborne miejsce pobytu ma się