Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A teraz oto, z powodu Tetery, usunęły się od niego, uciekły chwile owych jasnych widzeń i jakby mroki nocy osiadły na duszy. Ciemno i zimno i straszno człowiekowi, kiedy od niego ucieka jasność miłości, nadziei, wiary!
Porwał się Malwa, uklęknął, złożył ręce, pochylił głowę, odmawiał z zapałem modlitwę a była to modlitwa nad modlitwami, podniesiona skruchą grzesznika, który się poczuwa do winy i błaga o przebaczenie: „Nie wodź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego!“ Słowa słabo tylko wyrażają to uczucie, którem się strzelec modlił do Pana zastępów.
Wybiegł jeden i drugi zając, każdy z nich słyszał pod krzakiem szmer szeptu, podobny do szmeru strumyka, do szumu jodły, do głosu wiekuistych potęg, które przemawiają podczas ciszy nocnej. Przystawały zające, nasłuchywały, jak dusza ludzka w pracy natchnienia wznosi się ponad świat cały i pojmuje wtedy to, co jest niepojęte. Malwa nie widział, nie słyszał przebiegających zajęcy, choć na stół dużo, dużo zwierzyny było potrzeba.
Wtem ktoś go w ramię trącił i wyrwał z zachwytu pobożności temi słowy: „Kuba, cóż ty na spanie do boru chadzasz?“
Strzelec wytrzeszczył oczy — zapomniał, gdzie jest — i z przerażeniem spostrzegł przed sobą Teterę.