Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie wyznał tego, co wtedy widział — oj jej, jej!... Kochajże tu dopiero kogo! Malwa cierpiał potem, nie mógł sobie znaleźć miejsca.
Od tego czasu zaczął być pobożny, ukochał Zbawiciela świata i Jego mękę, która odkupiła ludzi. Braterska miłość dla Tetery zdradziła teraz strzelca jeszce gorzej, niż owa miłość dla grubej Kaśki: musiałby się bowiem wyrzec ostatniego co mu się zostało — Pana Jezusa i łaski boskiej. Wyobrażał sobie, że łaska boska schodzi na ziemię prościutko od tronu Boga w promieniach przecudnej jasności — osoba, owinięta w te promienie, gdyż oczy ludzkie nie są godne jej oglądania. On, sługa boży, człowiek grzeszny, czuł niekiedy że łaska boska schodzi ku niemu. Tam w głębokościach duszy, nie w oczach cielesnych, spostrzegał czasem tę jasność nad jasnościami. Schylał się wtedy kornie, zamykał oczy i było mu bardzo dobrze sam-na-sam z łaską boską. Może nawet wewnątrz swej duszy słyszał wtedy głos jakiś: „Przychodzę do ciebie, Malwo, sługo Boży!“ Bywał w zupełnie innym, tamtym świecie — jasnym cudownym. Tylko niekiedy miewał wątpliwości, nie mógł należycie zmiarkować, czy ogląda światłość wiekuistą, czy chwałę bożą, czy łaskę boską: wszystkie wyglądały daleko, daleko piękniej, niż wschodzące i zachodzące słońce.... Dużo, dużo promieni, prześlicznych, przejasnych promieni!