Strona:Adolf Dygasiński - As.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dźwiedzie też chodziły dokoła słupa, wbitego w samym środku dołu, i ze złością porykiwały: — „e-eee, e-eee!“
Ponieważ żadna strona nie była skłonna do ustępstw, przeto zatarg wnet wybuchnął i pierwsza niedźwiedzica „oberwała drągiem między ślepie tak, że pewnie zobaczyła wszystkie gwiazdy na niebie“. Tymczasem niedźwiedź przycupnął rudą masą swego cielska pod murem, przyłożył gruby łeb do prawej łapy i z otwartym pyskiem, błyskając białemi kłami, boczył się, złowrogo spoglądał małemi oczkami na zajście swej połowicy ze stróżem. Nagle, jakgdyby się w nim ocknęło uczucie solidarności czy też — odezwała się jakaś osobista uraza, poskoczył szybko na czterech łapach ku Błażejowi, który równie szybko zrejterował. Bądź że czasu zabrakło, bądź z powodu zapomnienia, Rurkiewicz nie zawarł za sobą drzwi, oddzielających go od zwierząt i, zanim zdołał przybrać obronną podstawę, miś oskalpował mu całkowicie czaszkę i zadał niebezpieczne rany na ciele. Niedźwiedzica ze swej strony pochwyciła w zęby miotłę, uszła z nią do klatki i tam poszarpała, pogryzła na wióry, na trzaski.
Biedny Błażej wnet potem wyzionął ducha w szpitalu, zwiększając liczbę ofiar walki człowieka z przyrodą. Ale i ta jedna chwila triumfu, raczej krwawego odwetu zwierząt w ogrodzie Zoologicznym, na złe im tylko wyszła, ponieważ oprawcę Rurkiewicza rozstrzelano. Wyrok może i nie był sprawiedliwy, jednakże któżby bronił życia zwierzęcia, które wydarło życie człowiekowi?