Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ognia i gwałtownością ratunku, znajdowałem potrzebną siłę na wszystko i osmolony, opalony, zziajany w płomieniach i dymie mogłem przedstawiać doskonale szczytny ideał członka straży ogniowej. Udało mi się jako tako poskromić ogień w stajni i stodole i ustrzedz inne budynki od ognia, ale z owczarnią najcięższa była sprawa. Owiec nie udało się w żaden sposób uratować, bo te głupie stworzenia w czasie pożaru jeszcze bardziej tracą przytomość niż ludzie. Zbijają się w jednę kupę i beczą żałośnie na wszystkie tony, ale ani rusz nie dadzą się wyprowadzić z ognia. Trzeba więc było zostawić je losowi, rachując jedynie na to, że jeżeli ogień jeszcze w czas się pokona, a one nie uduszą się dymem, to będzie to jedyny możliwy sposób ich ocalenia.
Ale niestety małe na to były widoki, bo owczarnia najgwałtowniej ze wszystkich budynków płonęła.
I kiedy tak w najlepsze na wszystkie strony obracam się i zwijam, nagle powstaje krzyk i przybiegają do mnie pod stajnię, do najwyższego stopnia przerażone pani Bąbalińska z panną Leokadją.
— Co się takiego stało? zapytuję również zaniepokojony.
— Pan Bąbaliński gdzieś się zapodział — odpowiadają mi obiedwie z rozpaczą.
Z ich słów urywanych tyle tylko wyrozumieć mogłem, że przed niedawnym czasem widziały go, jak z głośniejszym okrzykiem: „moje merynosy nie zaasekurowane“ puścił się pędem ku owczarni