Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skiego muszę objaśnić, że raz jego stosunki sąsiedzkie i przyjazne z memi rodzicami upoważniały go do pewnej ze mną poufałości, a powtóre, że był on znanym całej okolicy jako demokrata i postępowiec, szczepiony na pniu szczerego szlachcica polskiego dawnej daty. Miał on zawsze jak to sam o sobie opowiadał, co w myśli to i na języku, nic w bawełnę nie obwijał, fumów nie znosił, etykiety nie zachowywał, arystokratycznych form i tytułów nie szanował, a co gorsze śmiał się nawet publicznie chlubić, że nie był żadnym hrabią lub baronem, ale prostym sobie szlachcicem, o co jak utrzymywał, trudno teraz w Galicji na te ciężkie czasy.
Po skończeniu wstępnej, przytoczonej tu oracji i należytem wyściskaniu, poprowadził mnie pan Bąbaliński do salonu, gdzie wprawdzie nie znaleźliśmy jeszcze panny Leokadji, ale za to zastaliśmy samą panią domu, z książką w ręku, na fotelu. Skorzystam ze zdarzonej sposobności, by wam mili czytelnicy przedstawić choć w kilku słowach panią Bąbalińską. Była to osoba lat czterdziestu ze śladami piękności na twarzy, chuda, poważna, z cieniem melancholji, pewnej dystynkcji w postawie, ruchach i obejściu. Była bardzo oczytaną szczególnie w romansach francuskich, bo to było jej główną namiętnością, czuła się nieco nieszczęśliwą z mężem, który wyższego polotu jej ducha ocenić i zrozumieć nie mógł, mięsa nie jadała wcale żywiąc się wyłącznie konfiturami, sardelami