Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Byłżebyś zazdrosnym o niego?
— O zazdrości nie może być mowy między nami, wszak sam ci przyprowadziłem to niewiniątko, byś niem kierowała jak ci się spodoba, ale twa niewczesna czułość, zaczyna mnie śmieszyć i gniewać.
— Co chcesz mój drogi! Podobnie tkliwe kaprysy przychodzą same niewiadomo skąd, nie dość jest być zepsutą, bez serca i zahartowaną życiem podobnem mojemu, by się już na pewno ustrzedz uczuciowych marzeń i nierozsądnej słabości. On mnie kocha z taką naiwną wiarą dziecka, że nie mogę się oprzeć urokowi podobnie świeżych a nieznanych mi przedtem uczuć. Co powiesz, gdy ci wyznam, że żałuję nieraz iż nie jestem uczciwą kobietą, bo zdaje mi się, żebym go mogła pokochać silną, prawdziwą miłością. Lecz taka miłość właśnie z pomiędzy wszystkich innych jest zakazanym owocem dla nas.
— O! o! złe jest większe niż myślałem, zaczynasz przybierać elegijne tony! Radzę ci na serjo nie zaprzątać się więcej tym prostakiem; wyciśnięty już jak cytryna !
— Nie mówmy więc o tem, gdy cię to drażni. No a jakże twoja wieśniaczka?
— Przewyborna! znakomita! zakochana we mnie po uszy. To skarb nieoszacowany, powiadam ci cała ta familia. Próżność, głupota, parafiańszczyzna powleczona blichtrem niezgrabnego tonu beletrystycznej oświaty, ckliwego sentymentalizmu.