Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i zacząłem żyć wcale przyzwoicie. Przybrałem ton lekkceważący wszystkich i wszystko, sypałem pieniądzmi naokoło siebie, zaczęto też zwracać na mnie powszechną uwagę.
Ładne kobietki wybierały dla mnie ze swego arsenału najpiękniejsze uśmiechy i spojrzenia, służba w restauracji kursalowej i w salonach gry była dla mnie z największą czołobitnością, a tłum biedniejszych graczów rozstępował się przedemną z uszanowaniem, gdy przychodziłem do gry zasiadać na podanem mi przez lokaja krześle.
Tak grałem czas niejaki z rozmaitem szczęściem, żyjąc po pańsku i niczego sobie nie odmawiając. Powoli zaczął ustępować z oczu moich obraz panny Leokadji, a miejsce jego zajęły numera, stosy biletów bankowych i sakramentalne słowa: Rouge gagne el couleur!
Czasami pędząc rozparty w kabrjolecie, spotykałem całą rodzinę państwa Bąbalińskich i z ironią rzucałem wzrokiem na toalety a la Benoiton, któremi się damy odznaczały. Zdziwiłem się, że markiz, człowiek z tak wykształconym smakiem, podobnie im się pozwala ubierać. Dowiedziałem się bowiem z boku, że markiz urzędownie się już oświadczył o rękę Lodzi i że został bezwarunkowo przyjętym.
Miłość moja do panny Leokadji ostygła tymczasem zupełnie, mimo to jednak czułem ogromną pustkę w życiu bez tej miłości. Pragnąłem kochać namiętnie i być również namiętnie kochanym, bo