Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wysłowiony na całą malowniczą okolicę, pagórki i doliny, lasy i błonia tonęły niezakłóconym spokojem i tylko ściekające ze skał strumyki szemrały z cicha, że się toczyć muszą w świat daleki, ku nieznanym ujściom...
— Jakże piękny ten światek — myślałem sobie — postępując zwolna za moim towarzyszem — a jakże rzadko przecież miewamy oczy otwarte na jego piękność! Przechodzimy przez życie, goniąc dzikie mary naszej fantazji, wmawiając w siebie przesyt, zwątpienie i niezmierzone boleści, złorzecząc losowi, który nie urzeczywistnił wszystkich szalonych zachceń i nie zwracamy uwagi, że wkoło nas panuje spokój i harmonja, których uczestnikami od nas być zależało.
W ten sposób filozofowałem przez drogę i byłoby może udało mi się postawić jaki nowy, filozoficzny systemat, gdyby przybycie na oznaczone miejsce nie było zawiesiło moich dalszych rozumowań.
Stanęliśmy w głębi parowu na niewielkiej płaszczyźnie, zamkniętej w około ścianami skał, najeżonych gąszczem drzew iglastych! Był to niejako rodzaj studni olbrzymiej, wydrążonej w skale ręką natury, na dnie której stojąc, nic widać nie było prócz małego kawałka błękitu niebios i ukośnego pasma przedzierających się księżycowych promieni.
Miejsce było tak dzikie, że mnie mimowolny dreszcz przejął. Pochwaliłem wszelako dobry wybór, jako najstosowniejszy dla naszego spotkania.