Strona:A. Lange - W czwartym wymiarze.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nigdy się z nim nie spotykał. Jakiej natury był spór, o tym oskarżony nie chciał mówić absolutnie.
— Czy przyznaje, że to jego pismo?
— Przyznaje. Podpis wyraźny, ale pismo tak energiczne, jakby to pisał młodzieniec, nie człowiek pięćdziesięcioletni. Słowem, pisał to jakby inny Fulgienty Trzon, ale atrament świeży — wczorajszy.
Na karcie były naprzód jakieś niezrozumiałe zygzaki, a potym słowa, będące oczywistą groźbą przeciw zabitemu. Dość niejasne było to, że oskarżony tak dokładnie podał swoje nazwisko i adres.
Również niejasnym było, jakim sposobem Fulgienty, pracownik akuratny, nagle pewnego ranka, zamiast pójść do biura — znalazł się w obcej dzielnicy miasta — pod jakimś obcym domem (ul. Wieloraka, Nr. 43), gdzie właściwie nie miał żadnej sprawy. Coś — jak mówił Fulgienty — ciągnęło go w tę stronę; czuł, że musi iść tam, a nie gdzieindziej. Dla czego? niewiadomo. Jakiś nakaz nieokreślony, jakaś wola nie własna; poprostu musiał. Trzy razy chciał zawrócić i trzy razy był znów na drodze ku temu domowi.
Słowem — o ile sędzia trzymał się świadectw zdrowego rozsądku oraz mieszkańców domu pod numerem 43 — wszystkie poszlaki były przeciw Fulgientemu. Jednakże, z chwilą, gdy wystąpiliśmy my, świadkowie Fulgientego, wobec niewątpliwej uczciwości naszej — dowody przeciw oskarżonemu musiały runąć natychmiast. Od godziny 9-ej wieczorem do 1-ej po północy był u mnie; oddawaliśmy się zajęciom najpospolitszym; koło godz. 11-ej z kwa-